Recenzja filmu

Dziewczyna z pociągu (2016)
Tate Taylor
Emily Blunt
Haley Bennett

Urwany film

Ziarnisty obraz, duży kontrast, patrzące na nas z ekranu gigantyczne twarze. "Dziewczyna z pociągu" to taki film, który samym swoim stylem sugeruje ciężar gatunkowy. Może właśnie
Jeśli "Sicario" było filmem o twarzy Emily Blunt, podobnie jest z "Dziewczyną z pociągu". Denis Villeneuve filmował z bliska kolejne reakcje malujące się na obliczu gwiazdy; jej bohaterka wciąż patrzyła, coraz szerzej otwierając oczy w akcie jednoczesnego zdziwienia i przerażenia tym, jak bardzo myliła się co do świata, w którym przyszło jej funkcjonować. "Dziewczyna z pociągu" też opowiada o przecieraniu oczu, by zobaczyć otoczenie zupełnie na nowo; o zrywaniu kurtyny kłamstw oraz przywidzeń. I Emily Blunt też gra tu przede wszystkim twarzą: tym razem zaczerwienioną, spuchniętą, pijaną, z wiecznie mętnym spojrzeniem i grymasem desperackiego skupienia. To świetna rola, niestety ponad miarę przeciętnego filmu.

 

O książce Pauli Hawkins, która posłużyła za podstawę scenariusza filmu, mówiło się, że to nowa "Zaginiona dziewczyna", i nie chodziło tylko o zbieżność tytułowych dziewczyn. Faktycznie, obie powieści obnażały wizję rodzinnej idylli z przedmieść, pokazując, że za równo przyciętymi żywopłotami czyhają mroczne sekrety; że do familijnego ideału dąży się nieraz po trupach. Obie robiły też użytek z instytucji niewiarygodnego narratora. Reżyser ekranizacji, Tate Taylor, poszedł za ciosem tego porównania i zrobił z "Dziewczyny…" ponury spektakl fincherowskich zieleni i brązów. Nawet z Danny'ego Elfmana wycisnął symfonię pulsujących basów i przesterowanych pianin, jakimi zazwyczaj ilustruje filmy Finchera Trent Reznor. To jednak nie to samo. "Zaginiona dziewczyna" – zarówno ta książkowa, jak i filmowa – była niemal cyrkowym popisem skutecznego mylenia tropów i robienia nieoczywistych stylistycznych szpagatów. Broniła się równocześnie na co najmniej kilku poziomach: jako wiwisekcja małżeństwa, jako satyra na mass-media, jako (przede wszystkim) kryminał. "Dziewczyna z pociągu" tymczasem nie prezentuje się zbyt zgrabnie w swoim rozkroku: między ciężkim psychologicznym dramatem z przesłaniem a błahą sensacyjną fabułką z pieprzykiem.     

Komponentu dramatycznego dostarcza postać głównej bohaterki. Rachel (Blunt) tkwi w dołku nałogu i samotności. Jeżdżąc regularnie pociągiem, zaczyna idealizować parę, jaką widuje codziennie za oknem. Pewnego dnia na tym ideale pojawia się skaza: podglądana przez Rachel kobieta znika w tajemniczych okolicznościach. Rachel może okazać się ważnym świadkiem w sprawie, ale napięte relacje z byłym mężem i słabość do alkoholu kładą się cieniem na jej zeznaniach. Reżyser bierze to jednak za dobrą monetę i przekuwa kondycję psychiczną bohaterki w zasadę narracyjną. Już w "Get on Up" Taylor zgrabnie mieszał płaszczyzny czasowe, tym razem inscenizuje alkoholowy ciąg zamglonych wspomnień i luk w świadomości. Rachel ma problemy z odróżnieniem prawdy od zwidów, wciąż urywa jej się film. 


Słowo "film" jest zresztą kluczowe. Jest bowiem coś esencjonalnie "kinowego" w tym, jak reżyser opowiada swoją historię, jak pokazuje swoich bohaterów. Ziarnisty obraz, duży kontrast, patrzące na nas z ekranu gigantyczne twarze. "Dziewczyna z pociągu" to taki film, który samym swoim stylem sugeruje ciężar gatunkowy. Może właśnie dlatego Blunt wypada tu tak dobrze: obiektyw kamery jest czuły na każdy jej grymas, który urasta potem do epickich rozmiarów na sali kinowej. Aktorka nie musi nic mówić, nie musi zagrywać się w karykaturze bełkotliwej pijaczki, byśmy potrafili wyczytać z samej jej twarzy, że nie wylewa za kołnierz. Taylor potwierdza "Dziewczyną…" to, co dowiódł już w "Służących": jest nie tylko pierwszorzędnym stylistą, ale i świetnym reżyserem aktorek.

Sęk w tym, że Blunt gra tragedię uzależnionej kobiety z godnym Oscara zaangażowaniem – ale w scenografii, która trąci Harlequinem. Taylor niby skupia się na wątku "alkoholowym"; znajduje nawet symboliczny użytek dla korkociągu, by dopiąć metaforę walki z nałogiem. Ale historia Rachel zostaje – cóż – rozcieńczona. Reżyser miesza perspektywy, mnoży wątki i ucieka się do tanich chwytów. Każda z trzech bohaterek: Rachel, nowa żona jej byłego męża – Anna (Rebecca Ferguson), oraz zaginiona Megan (Hayley Bennet), przeżywa jakąś traumę w relacjach matka-dziecko. Problem w tym, że jedynie Rachel jest tu pełnokrwistą postacią; krytyczny komentarz o "klatce macierzyństwa" nie może więc skutecznie wybrzmieć. Zamiast tego brzmią stereotypy.

   

Mimo "kinowego" sznytu czuć bowiem w "Dziewczynie z pociągu" jej literacki rodowód – a książka Hawkins nie jest literaturą najwyższych lotów. Jak na sprawny kryminał, dramaturgia jest zbyt płaska, a rozwiązanie zagadki – nazbyt przewidywalne. Za dużo tu pustej gadaniny, scenariuszowego tłuszczu, który zabija suspens. Taylor nieco zbyt chętnie korzysta też ze szmirowatej ikonografii: są więc "gorące" sceny seksu pod prysznicem, erotycznie naładowane sesje u psychoanalityka oraz tyrady wykrzyczane do umazanego szminką lustra. Niby ogląda się to dobrze, ale warto tylko dla Blunt. Resztę można utopić w otchłani nieświadomości.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie czytałem książki Pauli Hawkins, na której oparto recenzowany przeze... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones